Góry Torres de Paine z dystansu podczas ładnej pogody
Opuszczamy na jakiś czas Argentynę i wjeżdżamy z powrotem do Chile. Argentyna okazała się droższa od Chile. Wszystko przez kryzys i inflacje, jaka tam panuje. Ceny zmieniają się z miesiąca na miesiąc. Jadąc w kierunku granicy nucimy sobie po drodze: Don’t cry for my Argentina but….you are too expensive…
Na granicy dokładnie skanują wszystkie bagaże. Wszystko to z powodu zakazu wwozu wielu produktów żywnościowych do Chile. Jak dla nas to lekka przesada w końcu jedziemy tylko kilkaset kilometrów, ale na przepisy nie ma rady? W końcu jednak dostajemy pieczątki wjazdowe i jesteśmy ponownie w Chile.
Dojeżdżamy do Puerto Natales, skąd planujemy udać się na kilkudniowy trek w Parku narodowym Torres del Paine. Po sprawdzeniu prognozy pogody decydujemy, ze nie ma, na co czekać. Mamy tylko dwa, maksymalnie trzy dni ładnej pogody, robimy wiec szybkie zakupy, przepakowujemy plecaki i ruszamy na szlak.
Dzień pierwszy – świetna pogoda i widoki
Zaczynamy nasza wedrowke w Torres del Paine
W drodze na punkt widokowy
Pierwszego dnia pogoda nam dopisuje. Błękitne niebo, slaby wiatr aż trudno uwierzyć ze jesteśmy w Patagonii. W przepięknej pogodzie dochodzimy do punktu widokowego i podziwiamy główną atrakcje parku, strzeliste wieże Torres del Paine na tle lodowców i szmaragdowego jeziora.
Slynne wieze Torres del Paine – widok z Base la Torres
Jest to jedna z najlepszych rzeczy, jakie udało nam się zobaczyć na tej wyprawie. Kompletnie nie spodziewaliśmy się aż takich widoków. Mile zaskoczeni spędzamy na punkcie widokowym dużo więcej czasu niż planowaliśmy i dopiero pod wieczór schodzimy na zasłużony odpoczynek do naszego namiotu. Noc jest ciepła i bezwietrzna. Dawno już się tak nie wyspaliśmy na tej wyprawie…W przeciwieństwie do innych, którzy ambitnie wstali o 4 tej rano żeby z punktu widokowego oglądać wieże Torres de Paine w blasku wschodzącego słońca. Nam się jednak nie chciało wychodzić po ciemku z ciepłego śpiwora. Decyzja o tym zęby nie być zbyt ambitnym i wyspać się jak się ma okazje okazała się trafna. Ale o tym za chwile.
Dzień drugi – długi i pogodny
Następnego dnia wyruszamy dosyć wcześnie, bo mamy przed sobą długa drogę. Po 9-ciu godzinach głodni docieramy wreszcie na kemping przy schronisku. Rozstawiamy namiot, gotujemy na naszej maleńkiej turystycznej kuchence gazowej, szybka kolacja składająca się z pysznego spaghetti, którego kupiliśmy na 6 obiadów – tylko to znaleźliśmy w sklepie w Puento Natales. Jeden z turystów próbuje uruchomić butle gazowa odkręcając tylko zawór butli bez użycia zapałek. Bardzo zdziwiony pyta się nas: it is not automatic? No cóż w Torres del Paine można tez spotkać turystów, którzy nigdy nie byli na biwaku i pierwszy raz śpią pod namiotem. Trochę to ryzykowne z uwagi na zmienna pogodę w Patagonii.
Dzień trzeci – widokowy
Na szczęście pogoda się utrzymuje i mamy kolejny bardzo udany trzeci już dzien. Decydujemy, ze kolejna noc spędzimy w tym samym miejscu by spokojnie «na lekko», (czyli jedynie z małym plecakiem wyposażonym w prowiant i wodę) dotrzeć do głównego punktu widokowego. To jeden z najpiękniejszych odcinków tej trasy. Idziemy początkowo wzdłuż jeziora, docieramy do obozu włoskiego, który akurat czasowo jest zamknięty. Później skręcamy szlakiem w prawo by dojść do samego środka Torres del Paine i obserwować skaliste pasma górskie jakby «od wewnątrz» będąc nimi otoczeni. Idziemy w górę dolina francuzów wzdłuż rzeki. Początkowo szlak idzie lasem, który trochę ogranicza podziwianie widoków. Po jakiś 3 godzinach od wyjścia z namiotu docieramy do Mirrador, czyli punktu widokowego. Panorama jest rzeczywiście niepowtarzalna. 360 Stopni wokół nas podziwiamy panoramiczne widoki na strzeliste szczyty gór. W kilku miejscach zalegają ogromne lodowce, których jęzory zwisają dużo niżej niż nasz Mirrador. Spędzamy tam prawie godzinne wpatrując się w te piękne góry.
Wracając przechodzimy obok tych gigantycznych lodowców słysząc w oddali trzaski i łomoty schodzących lawiny. Na szczęście dzieli nas od nich głęboka dolina i jesteśmy bezpieczni.
Noc trzecia i dzień czwarty – walka z patagońskim wiatrem
Po paru godzinach dochodzimy do schroniska, przy którym czeka na nas nasz rozstawiony wyprawowy namiot. Podczas kolacji przepełnieni widokami staramy się przetrawić to, co widzieliśmy. Później pod sam wieczór siedzimy w schroniskowej knajpce czekając na zmierzch. Przez okno widzimy ze wraz ze zmrokiem wzmaga się wiatr. Drzewa coraz mocnej uginają się od niezdecydowanych, lecz silnych podmuchów i to w różne strony. Sama konstrukcja drewnianego schroniska – choć porządnie wzmocniona systemem dzwigarowo-zastrzalowym – mocno skrzypi. Hmm, jeśli nie ucichnie to może być trudna noc. W tej próżnej nadziei idziemy do namiot do śpiworka. Po drodze piach już mono «daje» po oczach. Nasz namiot jakby «tańczy», a wiążemy odciągi jeszcze solidniej.
Wiatr nie ustaje i mocno szarpie cały namiot. My w środku po marynarsku próbujemy zasztauować wszystkie przedmioty. Jednak walka ta z żywiołem łatwa nie jest. Namiot mocno huczy i ciągle szarpie przez wiele godzin. Nie możemy zasnąć. Ania idzie po wodę w środku nocy. W schronieniu przy wodzie jest mnóstwo turystów, którym namioty już wiatr połamał. Nasz wyprawowy namiot jest Tereczynie tym sztormowym, czyli specjalnym do ataków szczytowych. No tak teraz testujemy go w praktyce. Zobaczymy czy da rade no i musimy tgr4oche mu pomoc trzymając czasami jego konstrukcje. Nie możemy wiec za bardzo spać, ale ok. 4.00 mocno znużeni i zmęczeni (pomimo, ze sztorm nie ustaje) zasypiamy. Mamy już «w nosie» czy się połamie i czy poleci nam cześć ekwipunku. Instynkt snu na szczęście zwycięża nad hałasem i ciągłym szarpaniem. Zasypiamy na te drogocenne 2 godziny. Legendarny Patagoński wiatr, a właściwie sztorm dal nam ostro «popalić» i nie ustaje. Namiot na szczęście przetrwał. Wygięły się jedynie lekko maszty, co nie przeszkodzi w dalszym ich użytkowaniu.
Rankiem (4-tego dnia) dalej bardzo mocno wieje i wieje. Piasek tak mocno sypał, ze zamknięto nawet ujęcie wody by rury już do końca nie zatkało. Jedynie ze schroniska możemy nabrać wodę na śniadanie.
Napotkany turysta z Francji wymięka po wietrznej nocy, wyrzuca połamany namiot, karimatę do śmieci i z płaczem mówi ze już nigdy nie będzie spal pod namiotem. Wraca do swojego ukochanego Paryża. No cóż patagoński klimat bardziej nadaje się dla Skandynawów czy Polaków niż turystów z zachodniej Europy przyzwyczajonych do luksusów.
My zmęczeni po trudnej nocy ruszamy na szlak z plecakami.
Sztorm ciągle nie ustaje. Wieje dalej tak mocno ze prawie nas kilka razy niemal przewraca razem z całym ekwipunkiem. Dodatkowo, co 10 min. mocno pada przez następne 10 min. i przestaje padać, co nie jest jeszcze najtrudniejsze. Najgorszy jest ten wiatr, który jest tak mocny ze uderzając w tafle jeziora pryska ta woda w nas robić nam porządny «śmigus-dyngus», a już sypaniu piaskiem po oczach nie wspominając…
Patagonski wiatr uderza w jezioro tak mocno, ze pryska nam woda w twarz
Idziemy bardziej pod wiatr niż z wiatrem. Góry przed nami zasnuwają szare i ciemne kłębiaste chmury. Już chyba nie ma, co dalej się opchać pogoda nie poprawi się przez następne dni. Jesteśmy już bardzo zmęczeni fizycznie i psychicznie. Podejmujemy jedyna słuszna decyzje «Nie ma, co się dalej pchać! Wracamy!» Cztery dni z tego bardzo trudna noc i dzień nam w Torres del Paine wystarcza. Widzieliśmy już bardzo dużo, chociaż chcieliśmy chodzić przez jeden dzień dłużej i zobaczyć inny wielki lodowiec. Jednak już dosyć, wystarczy. «Ambicja zżera». W tył zwrot i po jakiś 4 godzinach dochodzimy do punktu wyjścia, czyli przystanku, z którego buski zabiera nas w kierunku cywilizacji, czyli Puerto Natales. Dostaliśmy mocno w kość i czas na regeneracje, ale za to wspomnienia z tego treku z pewnością zapadną nam mocno w pamięci…










































































